Na sobotnie bolenie, byłem wstępnie umówiony z kolegą już od kilku dni, ale... nie wytrzymałem i pojechałem już w piątek (30.05.) - rozpoczyna Mariusz Drogoś. Chociaż tak na kilka godzin, gdyż ostatnio byłem w poniedziałek a 2 razy w tygodniu to tak trochę za mało i ciężko było usiedzieć w domu.
Początkowo miałem jechać z kolegą, ale ostatecznie niedoszły kompan wyprawy został w domu bo ma remont, ale postara się nadrobić to w niedzielę. Na spokojnie się wyspałem, wyszykowałem po drodze zajechałem na stację zatankować auto. Podjechałem też do taty, który był na działkach i nad wodą znalazłem się w samo południe.Woda po kolejnych opadach deszczu znowu poszła trochę do góry i przez cały dzień powoli, ale jednak rosła. To powodowało, że wiele główek było zasyfionych, ale (może zabrzmi to nieskromnie - sorki) z "lekcji" z ostatnich lat wiem, które są zasyfione,a które są czyste zawsze nawet, gdy woda rośnie i niesie ze sobą pełno syfu. Wybrałem się więc na te czyste i zacząłem przedzieranie się przez pokrzywy.Po obłowieniu kilku główek widzę, że ostatnie ochłodzenie uciszyło trochę bolenie. Jednak gdzieniegdzie się one pokazywały. Pierwszego namierzam na 4, może 5 ostrodze. Było to te same miejsce, gdzie złowiłem pierwszego w tym roku bolka z dużej wody (dokładnie tydzień temu). Tak więc wiedziałem, że z brzegu mogę go zdjąć tylko z tego samego miejsca co poprzedniego. Skradłem się więc tam i na początek kilka rzutów obławiających przelew. Po bezowocnych przeprowadzeniach pierwszy rzut daleko w warkocz. Może 10 metrów ode mnie następuje pewny atak. Niestety znowu "ukleja". Miara pokazała 51 cm.Schodząc niżej najwięcej czasu tracę na przedostawanie się na główki (błąd, że dziś postanowiłem nie brodzić). Dostrzegam auto i zwijającego się spinningistę. Niestety robię po nim główki. Ale po obłowieniu kilku miejscówek widzę, że dalej nie szedł. Ba, od dużej wody na pewno nikt nie łowił niżej gdyż kilkudziesięciometrowej grubości pas wysokich pokrzyw skutecznie odstrasza amatorów rybiego mięsa a innego dojścia po prostu nie ma. Decyduję się więc, że przedostanę się na drugą stronę tych pokrzyw. I tak, pokonując decymetr po decymetrze w końcu dostaję się nad wodę. Widzę przepiękny przesmyk, który powstaje przy obecnym stanie wody. Skradam się do niego bardzo cicho. Trawy są tak wysokie, że niemal zakrywają mnie całego. Pozostaję więc w pozycji stojącej i wykonuję kilka rzutów pod prąd aby obłowić okolice napływu i początkową część owego przesmyku. Niestety nie mam żadnej możliwości na poprowadzenie przynęty przelewem, ale... przesmyk jestem w stanie obłowić cały.Wykonuje więc pierwszy rzut na stronę zapływową i prowadzę przynętę z wysoko uniesionym kijem - "wciskające" się w kołowrotek trawy wymagały tego. Dojeżdżam woblerem do kantu zapływowej burty i końca przesmyku i... ŁUP! Siedział tam skubaniec i nie wytrzymał. Nie pokazywał się wcześniej, ale trzepnął w pierwszym rzucie. W końcu hamulec trochę pograł. Nareszcie trochę lepszy boleń walczy na końcu zestawu a ja szukam dogodnego miejsca, do podebrania. Szybko je znajduję i gdy ryba jest już coraz bliżej końca walki widzę, że niemal cały dziewięciocentymetrowy wobler jest w pysku. Nie cieszę się, że siedzi pewnie, a martwię się czy kotwica nie siedzi w skrzelach.Gdy go podbieram obawy się potwierdzają, dwa groty siedzą tam, gdzie nie powinny. Ryba krwawi bardzo wyraźnie więc wpuszczam go z powrotem do wody. W tym czasie ustawiam aparat i szykuję miarkę, która pokazała 66 cm. Szybka seria zdjęć na samowyzwalaczu i reanimacja. Na szczęście ryba sama się "odpięła" z kotwicy, która siedziała w skrzelach - może to jej uratowało życie? Dochodziła do siebie bardzo długo, ale czułem jak z minuty na minutę nabiera coraz więcej sił. W końcu odpłynął - mam nadzieję, że żyje i przekroczy niedługo "siedem dych".W czasie dotleniania, które trwało długo, na następnej główce rozpraszał mnie kolejny osobnik tego gatunku. Dojście do niego było jeszcze gorsze, ale cierpliwie przedzierałem się przez pokrzywy i dopiąłem swego. Boleń tłukł bardzo pewnie i co chwilę. Zdejmę go - pomyślałem sobie. Wiedziałem, że muszę znaleźć się w dogodnym miejscu do wykonywania rzutów i prowadzenia przynęty nie płosząc przy tym żerującej ryby. Przykucnąłem przed wybranym miejscem i niemal na siedząco skradłem się do samej wody.Seria rzutów w warkocz (siedziałem na początku przelew więc od razu i tę miejscówkę obławiałem), ale bez efektów. Zmiana przynęty na taką, którą będę mógł poprowadzić wolno i bardzo wolno, ale też nic. Wracam więc do poprzedniej przynęty i już w drugim rzucie dosłownie kilka metrów ode mnie na samym przelewi następuje kapitalne łupnięcie i natychmiastowy gwizd kołowrotka. Nie mam nawet z czego docinać. Ryba przy nawrocie przewala się na powierzchni wody i widzę, że będzie podobny do poprzedniego, ale ten w przeciwieństwie do tamtego, ma pomarańczowe płetwy. Po krótkim odjeździe ryba siada na dnie i powoli, ale bardzo pewnie idzie przelewem w górę rzeki. Gdybym go nie widział to bym pomyślał, że mam prawdziwego kabana. A może mi się przewidziało i faktycznie jest duży? A może po prostu mega silny? Gdy pokazał się na napływie okazało się, że jest co najwyżej średniakiem. Ale był za to bardzo silny - najsilniejszy ze wszystkich jakie złowiłem na spinning. W nurcie niewiele mogłem zrobić więc wprowadziłem go na spokojniejszą wodę, ale tam też dał mi do zrozumienia, że szybko się nie podda. Tym razem cały wobler był na wierzchu. Schowana była jedyne kotwica, która tkwiła w "nożyczkach". W końcu skapitulował i dał się podebrać. Ten miał 67 cm. W czasie sesji zdjęciowej, zaczął się rzucać i... wbił mi kotwicę między palce. Ajć, trochę zabolało. Przygniotłem więc go do traw aby się wpierw uspokoił. Jedna kotwica w pysku ryby druga w mojej dłoni. A jak zacznie się ponownie rzucać to co wtedy? Na tę myśl jak najszybciej wyrywam kotwicę z ręki. Powtarzam zdjęcie i zwracam rybie wolność.Dwa bolenie złowiłem na sąsiadujących ostrogach, ale z powodu długiej reanimacji pierwszego i długiego czasu przedostawania się na główki między pierwszym a drugim jest przeszło 2 godz. różnicy. Na następnej miejscówce notuję wyjście i widowiskowe trzepnięcie czwartego bolenia, który niestety nie trafia czysto (lub mnie w ostatniej chwili zobaczył). Całe zdarzenie miało miejsce tuż przed wyjęciem przynęty z wody więc widziałem rybę bardzo dobrze. Był to znowu osobnik z pomarańczowymi płetwami - wielkość bardzo podobna do poprzednich.Zacząłem zbliżać się do zasyfionych główek więc wróciłem do auta. Zajechałem jeszcze w jedno miejsce, ale po wykonaniu kilkunastu rzutów zwijam się do domu. Jest godz. 21 więc czas kończyć łowienie,aby w miarę się wyspa przed sobotnimi łowami. Co prawda obłowiłem raptem kilka główek i rzucania było bardzo mało, ale zdecydowanie się opłacało - ryby to wynagrodziły. Szkoda, że nie przekroczyły 70 cm, ale takie mogą już brać - nie są to już maluchy (jak dla mnie) i potrafią pochodzić na kleniowo-jaziowym kiju kończy relację Mariusz Drogoś. Boleń został zgłoszony do konkursu na Rybę Roku