Prezentujemy kolejne z serii zgłoszeń do konkursu na Rybę Roku nadesłanych przez Mariusza Drogosia, tym razem wędkarz postanowił się podzielić z nami relacją w połowu klenia. - Jak co roku, od trzech lat, ostatni dzień listopada, to standardowa zasiadka na miętusa, kończąca sezon na tę rybę. Jednocześnie jest to także ostatnie w roku, łowienie stacjonarne - mówi Mariusz Drogoś
- tym razem, wybraliśmy się w trójkę i podobnie, jak dzień wcześniej, wybraliśmy się na zupełnie nowe miejsce, na którym nigdy wcześniej nie łowiliśmy.Nad wodą byliśmy przed godz. 16, jednak nieznajomość terenu i dojazdów do samej, wytypowanej wcześniej, miejscówki, zabrała nam około pół godziny, może trochę więcej. Zestawy poszły więc do wody dopiero, gdy robił się już wieczór. Szybkie rozłożenie jednego z feederów i badanie dna, nieznanego miejsca. Kilkanaście rzutów, pozwoliło mniej więcej wyobrazić sobie w głowie, jak wygląda dno, gdzie jest głębiej-płycej, gdzie miękko-twardo, itd.Na jeden hak poszła rosówka, natomiast na drugi, ogon z uklejki. Gdy zrobiło się ciemno, Michał zanotował na ukleję branie sandacza. Niestety, tylko branie. Ogon uklejki, który miałem na haku, jakoś mi nie bardzo "leżał", był bardzo mały. Zwinąłem więc zestaw i założyłem większą porcję rybiego mięsa. Na hak poszedł cały "korpus".Kilka, może kilkanaście minut po rzucie, widzę bardzo delikatne branie. Z początku pomyślałem, że może znowu sandacz się dobiera do naszych przynęt? Po kilku kolejnych drgnięciach, stwierdzam, że sandacz pewnie by już poczuł opór i dałby sobie spokój. To robi mi wielką nadzieję na miętusa. Jeszcze kilka-kilkanaście drgnięć i zacinam. Ryba jest, ale od razu po zacięciu stwierdzam, że na pewno nie jest to miętus (tylko skąd mogłem to wiedzieć, skoro nigdy go nie złowiłem). Nie mam pojęcia co to jest. Pada podejrzenie, że może jednak sandacz. Ale to nie była walka sandacza, więc zagadka nadal była nierozwiązana. Do momentu, kiedy ryba błysnęła w świetle latarki. No tak, przecież tak walczą klenie.Paweł zsunął się z dwumetrowej skarpy, aby go podebrać - dzięki. Gdy go zobaczyłem w wodzie, nie wydawał się duży. Taki standardowy 40parątak. Gdy zobaczyliśmy go z bliska, koledzy ocenili go na ok. 50 cm, a ja nadal byłem za tym, że będzie miał mniej. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i chcemy go zmierzyć. Upsss, moja miarka została z spinningowej kamizelce, Michała w spinningowym plecaku, a Paweł nie wziął, bo "Wy macie zawsze".No trudno, bez miarki też się obejdzie i są na to sposoby, aby go zmierzyć. Daję go jednak do podbieraka, który wkładam do wody i dzwonię do Pawła, który miał do nas za chwilę dołączyć, czy już wyjechał. Na szczęście był jeszcze w domu, więc wziął miarkę i za kilkanaście minut był na miejscu. Kładziemy miarkę obok ryby, robimy zdjęcie, cykamy sobie jeszcze fotę ze zdobyczą i do wody z nią. Przed samym wypuszczeniem, dokonuję dokładnego pomiaru (wiemy nie od dziś, że ten na zdjęciach lubi przekłamywać) i... to już piąty kleń, który ma dokładnie 51 cm. Wyrównana życiówka. Dla pewności cykamy szybko jeszcze jedną fotkę z miarką (dwa zdjęcia, z różnicą dwóch centymetrów) i kleń, w świetnej kondycji, odpływa natychmiastowo.Kolejne rzuty, nie przyniosły już brania. Tzn., na moich kijach, bo Michał zanotował kolejne branie sandacza, który pociął swoimi kłami, cały kawałek uklei.Łowy skończyliśmy dokładnie o północy. Nieznacznie, ale jednak padający deszcz oraz śnieg, spowodowały, że w drodze powrotnej, trzech chłopów, musiało wyjść z auta i wypchać "dziadziusia". Nie mieli z tym większych problemów. Tzn., tak to wyglądało z perspektywy kierowcy - śmieje Marcin
Komentarze